-
Czy zamierzasz obrazić mnie jeszcze jakimiś niewybrednymi epitetami lub
stwierdzeniami? - żąchnął się Asmodeusz.
-
Nie. Nie zamierzałem uczynić tego również i wcześniej. Jeśli me słowa cię
zraniły, to błagam o wybaczenie. - Cień lekceważąco poprawił swój kaptur, który
przecież w żaden sposób nie przeszkadzał mu w konwersacji.
-
Dobrze więc... - Upadły z powrotem spoczął na swym tronie. Na jego twarzy
pojawił się szelmowski uśmiech. - Moi poddani są do twojej dyspozycji. Rób z
nimi co chcesz, aby tylko plan został wykonany.
-
Przypominam, że nie do mnie z tymi żądaniami. To czy plan zostanie wykonany czy
nie, nie zależy zupełnie ode mnie. Jeśli twoi podwładni postanowią działać na
własną rękę, nie będę ich zatrzymywał.
-
Aha... Rozumiem... Boisz się przegrać.
-
Myślisz, że jestem jakimś świeżo upieczonym Upadlakiem, by nabrać się na te
chwyty? - prychnął Mortus. - Nic z tego, mój kolego. Nadal stoję przy swoim.
Pokaże im drogę, ale nie będę prowadził ich za rączkę. W końcu wybierzesz do
tego swych najlepszych poddanych, którzy nie będą potrzebować czyjegoś nadzoru.
Prawda?
Asmodeusz
próbował skwitować słowa swego rozmówcy pobłażliwym uśmiechem, lecz grymas ten
przypominał raczej ten, pojawiający się na twarzy po spróbowaniu soku
cytrynowego.
-
Tak, tak... Będą to najlepsi wysłannicy, chociaż... Nie wiem, czy mogę oddać
ich pod twoje dowództwo.
-
Wiesz dobrze, że nie musisz mi ich powierzać. Nie musisz mi powierzać żadnego
ze swych podwładnych... Nie musisz nawet zlecać mi wykonania tego zadania.
Przybyłem tu, bo mnie o to prosiłeś. Jeśli więc nie masz ochoty choć w ten
sposób dostosować się pod moje wymagania, to... - Demon nawrócił się na
pięcie. Kruk spoczywający na jego ramieniu zwrócił głowę w stronę Władcy
Piekieł, by nie spuścić z niego wzroku. - Żegnam cię, Królu i do następnego,
mam nadzieję, że o wiele milszego spotkania.
Asmodeusz
zacisnął zęby. Na prawdę poważnie zaczął zastanawiać się nad tym, czy aby nie
puścić tego bezczelnego Demona, by powrócił do swojej ciemnej, mokrej,
zapluskwionej nory. Jakaś niewielka jego część szeptała mu, by sobie odpuścił.
Jest przecież władną Piekieł... Osiągnie swój cel bez żadnej pomocy. Drugi głos
podpowiadał, że jednak każda pomoc się przyda. A jeśli wykorzysta on do tego
Demona, będzie mógł umyć ręce od wszystkiego, jeśli przyjdzie szukać kozła
ofiarnego. Poza tym, jest przecież królem, a królowi nie wypada wykonywać
brudnej roboty. Po naprawdę krótkiej chwili natężonego myślenia zatrzymał
Mortusa.
-
Dam ci ich... - westchnął teatralnie. - Dam ci ich i dam ci każdego, kto będzie
ci niezbędny do osiągnięcia twojego... znaczy się, mojego celu - poprawił się
natychmiast.
-
Jeśli nalegasz - uśmiechnął się zakapturzony, kierując swą twarz ku Upadłemu.
Kruk zakrakał, jakby podzielał radość swego właściciela. - Zajmę się więc
przygotowaniami. Ty wybierz odpowiednich podwładnych i każ im jutro, w samo
południe, wyjść przez wschodnią bramę i ruszyć w stronę terenów Niczyich.
Spotkam się z nimi gdzieś po drodze. - Powiedziawszy te słowa, zniknął w
ciemnym kącie komnaty.
-
Nie potrzebnie się chowasz, mój drogi przyjacielu - Asmodeusz wyszczerzył
triumfalnie dwa rzędy białych zębów. - Dziś nie planowałem żadnych innych
spotkań. Nic więc nie zyskasz na sterczeniu tutaj. - Zszedł ze swego tronu i,
chwyciwszy jedną z płonących pochodni stojących pod wysoką kolumną, ruszył w
stronę ciemnego kąta, gdzie chował się jego gość. - I coraz mniej czasu na
planowanie ci zostanie. Zastanawiam się, czy aby wy, Demony, macie jeszcze co
innego na głowie, niż podsłuchiwanie swych przyjaciół. Bo wiesz... Jeśli tak
bardzo chcesz, to... - nie dokończył, gdyż światło z pochodni padło na miejsce,
gdzie miał znajdować się Mortis. Nikogo tam jednak nie było. Asmodeusz zamknął
oczy i potrząsnął głową. Gdy znów spojrzał przed siebie, nadal nie zauważył
żadnego śladu bytności istoty myślącej. - Niech no tylko skończy tą robotę, a
strącę mu głowę z karku. Zbyt dużo o mnie wie i jest bezczelny... aż nazbyt
bezczelny - wysyczał do samego siebie, wracając w kierunku tronu.
* * *
Estachiel
leżał na posłaniu w swym pokoju. Spoglądał w okno, na toczące się po niebie
białe obłoki. Minął kolejny dzień... Kolejny dzień pełen wyzwisk, szyderstw,
podstawiania nóg i szturchań. Coraz mniejszą miał ochotę na wychodzenie poza
mury zamku. Wiedział, że wujowie chcą, aby ich ulubieniec miał przyjazne
kontakty z rówieśnikami, ale ich dobre chęci nie wystarczały. Nic nie mogło
zmienić tego, że on nie miał tych wszystkich umiejętności, które dla
pozostałych aniołów nie były niczym nadzwyczajnym. Był inny. Czuł, jakby cały,
normalny świat zaczął go od siebie odpychać. Nie było dla niego miejsca ani
poza terenem zamku, ani wewnątrz budynku, który należał do samych Regentów
Światła. Bo nawet jego wujowie przestali go rozumieć. Wuj Gabryjel starał się,
aby poczuł się potrzebny, kochany, ale jego starania czasami jeszcze bardziej
doprowadzały Estachiela do złości. Nie chciał, by ktoś się nad nim litował i
starał zasłonić nędzny świat kolorową kotarą. Chciał, aby to wszystko się
zmieniło, aby w końcu opanował tych kilka anielskich umiejętności, które
otworzyły by mu drzwi do normalnego życia. A jeśli nie jest to możliwe, to pragnął,
by raz na zawsze zamknąć oczy i nigdy już nie móc ich otworzyć. Tak bardzo
chciał przestać istnieć.
Westchnął,
spoglądając po swoim pokoju. Poczuł niezmierną ochotę wydostać się z tych
czterech, przytłaczających go ścian. Nic nie trzymało go w zamku. Wujowie za
pewne znów gadali na jakiś temat, którego i tak by nie pojął, więc ani oni go
nie zapraszali do uczestniczenia w zebraniach, ani on sam się nie wpraszał. Nie
miał im tego za złe. Byli przecież Regentami Światła i na swej głowie mieli nie
tylko dobro aniołów, ale też i tajemniczych istot, które nazywali
"ludźmi". Czasami chciał, by poopowiadali mu coś o tych ludziach,
lecz wujowie spoglądali wtedy po siebie i z mieszaniną lęku i niepewności
stwierdzali, że w sumie to nie jest żaden ciekawy temat i lepiej gdyby on zajął
się czymś bardziej przyziemnym, co dotyczy jego w bezpośredni sposób. I wtedy
znów zaczynał czuć tą ochotę do bardzo długiego spaceru po rajskim ogrodzie i
to najlepiej w ciszy i samotności. Wtedy mógł sobie pomarzyć... Pomyśleć, jakby
to było, gdyby niczym nie odróżniał się od swych rówieśników i gdyby w
przyszłości został Aniołem Stróżem, choć Archanioły konsekwentnie wybijali mu
tą myśl z głowy.
I
tym razem nieomal bezwiednie zszedł ze swego posłania i narzucając na siebie
biały płaszcz z doszywanym kapturem, opuścił swój pokój. Na korytarzach nie
spotkał nikogo. Uradowało go to. Ponad wszystko, nie zamierzał tłumaczyć się
nikomu ze swych planów na najbliższy czas. Oczywiście, zważywszy na późną porę,
wszyscy zaczęliby go zawracać. Nie wiedział czemu. Przecież Upadli nie mieli
dostępu do tak centralnych terenów Królestwa Niebieskiego, a rówieśnicy,
jakkolwiek by go nie lubili, nie odważyliby się uczynić mu większej krzywdy. Bo
ponad to, że byli jego kolegami, byli przede wszystkim sługami Bożymi.
Zbiegając
po wysokich schodach prowadzących bezpośrednio na plac zamkowy, jeszcze kilka
razy rozglądał się dookoła, próbując znaleźć jakiś dowód, że został przyłapany
na tej pseudo ucieczce. Nikt jednak za nim nie biegł, nikt go nie wołał i nikt
nie szarpnął go za kołnierz z wyrzutem w oczach. Przez plac przebiegł niczym
młody pegaz. Szybko schował się za murem, który oddzielał Rajski Ogród od
reszty królestwa. Stamtąd już zaledwie kilkaset metrów dzieliło go od zielonych
terenów. Wiedział, że to właśnie na tą część Nieba skierowane są okna głównej
sali narad. Ale on nie z takimi problemami umiał sobie poradzić. Przez te kilka
lat nauczył się, w jaki sposób się skradać, by nie zaalarmować stojących w
oknach wujów. Wiedział, że cała roślinność jest mu przychylna i dokona
wszelkich starań, by ukryć go przed niepowołanymi spojrzeniami.
Przyroda
go kochała... I on kochał przyrodę. Kochał leżeć pod drzewami, tulić się do
zielonej trawy, spoglądać w błękitne niebo. Nawet deszcz, który co prawda
rzadko tu gościł, zdawał się rozczulać jego serce, bo wtedy wydawało mu się, że
świat płacze razem z nim. Przemykał pomiędzy kolejnymi drzewami. Nie myślał nad
tym, gdzie kieruje swoje kroki. Chciał znaleźć się jak najdalej od wszystkich
aniołów. Przez kilka chwil chciał pobyć sam... Na prawdę sam... Bo tylko wtedy
mógł być sobą, mógł przestać myśleć o mocach, o tym, w jaki sposób poruszyć
kamieniem, czy podsunąć z daleka patyk pod nogi przechodzącego Cherubina. On
wolał uczyć się pisania i czytania. Spędzał nieomal każdą wolną chwilę na to,
by przyzwyczaić swe dłonie do posługiwania się piórem. Marzył o tym, by kiedyś
potrafić czytać tak biegle, jak wujek Rafael, by móc zaczytywać się w wielkich,
interesujących księgach. I ponad wszystko, chciał kiedyś spotkać się z ludźmi.
Słyszał o nich dobre i złe rzeczy, chciał się więc przekonać, jaka jest prawda.
Czy są oni strasznymi potworami, czy po prostu zagubionymi istotami, którym
należy pomóc. Być może byli tak samo zagubieni jak on. Być może też znaleźli
się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie, nie wiedząc co mają
teraz z tym zrobić. Biedne istoty. Nie znał ich lecz poczuł względem nich
sympatię. Byliby zapewne jedynymi istotami, które rzeczywiście by go rozumiały,
bo ci, co wciąż nad nim stoją, powtarzając, że współczują, nie mieli zielonego
pojęcia jak czuje się ktoś, kto został odepchnięty na bok przez całą
społeczność w której przyszło mu się narodzić i wychować. Z pewnością ludzie
byliby znacznie lepszymi kompanami zabaw. Szkoda, że nie spotyka się takich
wysłanników Pana. Tak pragnął, by go wszyscy może nie tyle lubili, co po prostu
szanowali. Nie wyzywali od dziwadeł, głupków i niemot, nie popychali i nie
przewracali, nie naśmiewali się i nie odpychali podczas zabaw. Czy on pragnął czegoś
wielkiego? Chciał żyć normalnie. Chciał wstawać kolejnego ranka z radosnym
uśmiechem na twarzy, nie mogąc doczekać się kolejnego dnia spędzonego z
rówieśnikami.
Chlipnął
kilka razy, rozglądając się dookoła. Znów zawędrował w to samo miejsce. Za
każdym razem, gdy postanawia ukoić skołatane nerwy poprzez długi spacer po
Rajskim Ogrodzie, jego nogi samowolnie przyprowadzały go tutaj, w miejsce,
gdzie spoczywają dwa wielkie kamienie. Wiele razy dopytywał się wujów, co to za
głazy, lecz w odpowiedzi słyszał jedynie stwierdzenie, że to nic takiego, nie
powinien się tym interesować i w ogóle nie powinien tu przebywać. Zresztą
ostatnio słyszał takie słowa bez przerwy. Zastanawiał się, czy jeszcze ma
jakiekolwiek prawo interesować się czymkolwiek i chodzić gdziekolwiek. Podszedł
do jednego z kamieni i oparł się o niego siadając na ziemi. Zachód słońca był
już w swej ostatniej fazie. Niebo zrobiło się nieomal krwistoczerwone. Hałasy
dobiegające z niższych kręgów królestwa, zdawały się cichnąć z każdą kolejną
chwilą. Wszystko powoli przygotowywało się do spokojnego, nocnego snu. Tylko
on, mały aniołek odepchnięty przez świat, nigdy nie zazna spokoju... a na pewno
nie tej, ani innej nocy.
A
gdyby tak zniknąć - rozmarzył się z uśmiechem na twarzy. Chciałby zobaczyć, czy
jeszcze komuś na nim zależy, czy jeszcze ktokolwiek prócz jego wujów, zacznie
poszukiwać go po królestwie. Czy jeszcze ktoś stanąłby wtedy i pomyślał sobie:
"Biedny Estachiel... Wciąż wyszydzany i ośmieszany przez innych... Biedny
Aniołek... Żeby tylko mu się żadna
krzywda nie stała.". A może niech się mu właśnie jakaś wielka krzywda
stanie. Może niech wróci raz na tereny królestwa cały we krwi, połamany... Może
wtedy wszyscy zaczną patrzeć na niego jak na kogoś, kto też jest istotą boską,
potrzebującą choć odrobiny współczucia. Albo w ogóle przestać istnieć... Być
jak te dwa kamienie, które sterczą tu pewnie od niepamiętnych czasów, nie
martwiąc się o nic. Właśnie... Może by tak umrzeć...
Nagle
poczuł jak kamień, o który opierał swe plecy, zaczął się rozgrzewać. Ale nie to
ciepło było dziwne, choć z pewnością nie miało racji bytu. Znacznie bardziej
tajemnicze było to uczucie, oblewające powoli Estachiela: uczucie spokoju, ulgi
i wiary w lepsze jutro. Chłopiec, gdyby tylko mógł, jeszcze bardziej wtuliłby
się w głaz, by utopić się w tych cudownych doznaniach, które spadły na niego
niczym wiosenny, rześki, radosny deszcz. Spojrzał przez ramię na kamień. Nie
zauważył żadnej różnicy, a jednak... Coś zaczęło łaskotać go w brzuchu.
Uśmiechnął się szeroko. Przestał myśleć o bólu, jaki doświadczał przez ten
ostatni okres, zapomniał o przyjaciołach, którzy zaczęli go od siebie odsuwać,
zapomniał o wujach, którzy bez przerwy wszystkiego mu zabraniali. Zapomniał o
całym świecie. Był tylko on i ten kamień. Przez krótką chwilę wydawało mu się,
jakby właśnie ten głaz chciał coś do niego powiedzieć. Zdawało mu się, jakby
uszy jego w szumie delikatnego wiatru wychwytywały kolejne, niezbyt zrozumiałe
słowa, których jednak sens był dla niego oczywisty:
"Nie poddawaj się... Są
na świecie jeszcze ci, którzy oddaliby za ciebie swe życie...".
Nie
wiedział kiedy łzy zaczęły płynąć po jego polikach. Nie były to jednak łzy
smutku, lecz łzy całkowitej radości. Estachiel poczuł, jakby wpadł w objęcia
dawno niewidzianej, ukochanej osoby. Skulił się, nadal jednak nie odrywając
swych pleców od głazu. Pragnął, by ta chwila trwała wieczność, by nigdy się nie
kończyła. Chciał, by to uczucie ogrzewające jego serce, nigdy nie stało się
zaledwie przebłyskiem wspomnień. Chciał tam zostać i nie wracać już do zamku
regentów. Chciał na zawsze połączyć się z tym kamieniem. Jak przez mgłę widział
siebie odwracającego się twarzą do głazu, i obejmującego go swymi chudymi,
niewielkimi rękami. Łzy spływały po policzkach na ciepłą, chropowatą
powierzchnię, w której po chwili pojawiały się kanaliki biegnące w głąb
kamienia. Estachiel spojrzał na nie nietrzeźwym wzorkiem. Nie był tym
zdziwiony, bo też nie zastanawiał się nad tym, co ukazywało się jego oczom. Był
otępiały, zanurzony w magicznym powietrzu przesyconym miłością. I stałby tak
chyba do końca wszechświata, gdyby nie tajemnicza dłoń, która znalazła się na
jego ramieniu.
Niczym
lunatyk odwrócił twarz w kierunku właściciela reki. Jego oczom ukazał się
Rafael. Twarz Archanioła wyrażała smutek, ale i współczucie.
-
Estachielu, ile razy mamy ci powtarzać, byś tu nie przychodził? - słowa te nie
posiadały w sobie ani odrobiny wyrzutu.
Rozkojarzony
chłopiec spojrzał na swego wuja, starając się skupić na nim całą uwagę. Przez
dłuższą chwilę miał problemy z osiągnięciem tego celu i tylko dzięki temu, że
kamień przestał zachowywać się tak irracjonalnie, w jego młodym umyśle zaczął
rysować się obraz przestawiający rzeczywistość.
-
... wtedy na prawdę nie chciałbym być na twoim miejscu - dokończył Rafael. Po
chwili dodał jednak - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
-
Tak wuju. Bardzo przepraszam. Po prostu chciałem trochę pochodzić po ogrodzie.
-
Ogród jest wielki, a ciebie zawsze można znaleźć w tym jednym miejscu. Na
prawdę masz wielkie szczęście, że to ja ciebie tu spotkałem.
-
Tak, wiem o tym. Ale nie powiesz nic wujowi Michałowi, prawda?
-
Ani Michałowi, ani Gabryjelowi. Ale czynię to po raz ostatni. - Tym razem
zadźwięczała w tych słowach nutka nagany. - Co ciebie tak ciągnie do tego
miejsca?
-
Nic wuju - odpowiedział Estachiel aż nazbyt szybko.
Ten
fakt nie został przegapiony przez Rafaela. Archanioł przyjrzał się uważniej
swemu podopiecznemu, a następnie swój wzrok przeniósł na kamienie. Nie
skomentował jednak niczego. Złapał Estachiela za rękę i zaczął ciągnąć w stronę
zamku Regentów.
Chłopiec
nie opierał się, lecz co i rusz spoglądał z utęsknieniem na oddalające się
głazy. Wiedział dobrze, że jeszcze nie raz zawita w te progi i żadne kary czy
zakazy nie przeszkodzą mu w tym.
-
A jakby ktoś się ciebie pytał - rzekł Archanioł nie odwracając się nawet w
stronę kilkulatka - to znalazłem cię przy bramie prowadzącej do niższego kręgu.
-
Ale wujo Michał będzie na mnie zły. Zakazał mi przecież przebywać tam w
wieczornej porze.
-
To lepiej by było, gdyby dowiedział się prawdy? - Rafael zatrzymał się mówiąc
te słowa i spojrzał przeciągle na Estachiela.
Ten
tylko westchnął, opuszczając głowę.
-
Właśnie... Więc jak wuj Michał będzie cię pytał to...
-
Byłem przy bramie i bardzo tego żałuję - dokończył chłopiec, po raz kolejny zerkając
za siebie.
Wcale
nie żałował... Ale wujowie nie musieli o tym wiedzieć.